Muzeum Neonów

W obiektywie Sochy & Sony

Muzeum Neonów mieszczące się na warszawskiej Pradze (ul. Mińska 25, Soho Factory, Budynek 55) jest obowiązkowym punktem do odwiedzenia przez każdego z was. Bo gdzie indziej poczujemy oldskulowy klimat starej Warszawy, przy okazji dowiadując się trochę o jej historii. Otwarte 19 maja 2012 r. w trakcie Nocy Muzeów, w jego zbiorach znajduje się ok 60 neonów.

Fun fact: Fundacja patronująca muzeum organizuje wiele wydarzeń min. akcje renowacyjne neony na terenie Warszawy i nie tylko! Przeczytajcie więcej na ten temat na stronie muzeum.

5 wspomnień z wakacji w londyńskim akademiku, czyli jak mieć co opowiadać przez lata

Szukając noclegu w Londynie na cały miesiąc byłam przygotowana na najgorsze i gdy prawie zarezerwowałam pokój na półpiętrze u włoskiej rodziny znalazłam TO.

Szukając noclegu w Londynie na cały miesiąc byłam przerażona- ceny niesamowicie wysokie i to za pokój w obcym domu, na obrzeżach Londynu, z zasadą “po 22:00 zakaz wchodzenia do kuchni”.

Byłam przygotowana na najgorsze i gdy prawie zarezerwowałam pokój na półpiętrze u włoskiej rodziny znalazłam TO.

Screen Shot 2017-04-14 at 12.12.30

Akademik w Notting Hill- po obejrzeniu filmu o tym samym tytule nie trzeba było mnie długo namawiać – za cenę niezbyt wygórowaną (jak na londyńskie standardy), gdzie miałam swój własny pokój i zero zasad co do wstępu do kuchni = strzał w dziesiątkę.

Już pierwszego wieczoru poznałam ludzi, z którymi spędziłam kolejny miesiąc, jadłam śniadanie, kolacje i robiłam wiele innych ciekawych rzeczy.

Jakich? Zobaczcie poniżej!

1. “Notting Hill” w Notting Hill

W tygodniu, wieczorami siadaliśmy w pokoju telewizyjnym i oglądaliśmy filmy. Zazwyczaj były to długie i nieprzekonujące (przynajmniej mnie) filmy akcji. Na szczęście RAZ to nam, dziewczynom, udało się przejąć stery. Oczywiście, obejrzałyśmy “Notting Hill”, jako że tam właśnie mieszkałyśmy. Jeśli oglądaliście ten film, to może pamiętacie scenę gdy Hugh Grant i Julia Roberts włamują się do Notting Hill Gardens? Cóż, okazało się, że mieszkamy dosłownie za rogiem i kilka dni później tak samo, jak bohaterowie filmu, przedzieraliśmy się przez ogrodzenie w środku nocy.

2. Pimm’s o clock & Pimm’s pong

Pimms jest (podobno, czerpię z opowieści Eli, mojego amerykańskiego kolegi) klasycznym brytyjskim alkoholem, który przygotowuje się z owocami oraz np. spritem czy innym napojem gazowanym. My wybieraliśmy pomarańcze, truskawki i ogórki, a ja, początkowo nieprzekonana, pokochałam to połączenie. Klasykiem naszych wieczorów było wspólne przygotowywanie tego napoju, a gdy już naprawdę nie mieliśmy co ze sobą zrobić, graliśmy w Pimm’s Ponga.

P.S. Ja i pochodząca z Malty Clarisse zawsze wygrywałyśmy- girls power all the way.

3. Weekend prawdziwego turysty

IMG_2458

Natural History Museum fot. Pola Namysł

Na co dzień każdy z nas miał swoje zajęcie. Ja byłam na stażu w redakcji,
inni pracowali albo chodzili do wakacyjnej szkoły czy na kursy. Nie mieliśmy czasu ani siły na zwiedzanie, a wieczorami woleliśmy zająć się typowo studenckimi rozrywkami. Na szczęście udało nam się zrobić weekend prawdziwego turysty. Jednego dnia, odwiedziliśmy najważniejsze muzea- Victoria and Albert Museum, Natur
al History Museum i Science Museum. Poszliśmy na piknik do Hyde Parku, odwiedziliśmy Mayfair, a nawet zjedliśmy lunch na najbardziej różowej łódce, jaką w życiu widziałam. Pomijając gigantyczne kolejki do muzeów (weekend stanowczo nie jest najlepszy pomysłem na ich odwiedzanie), było cudownie.

4. Skybar Garden

Miałam szczęście obchodzić swoje 20-te urodziny właśnie w Londynie. Jeszcze większym szczęściem byli super znajomi, którzy zaskoczyli mnie wspólnym wyjściem do naprawdę magicznego miejsca – SkyBar Garden. To bar znajdujący się w budynku w centrum Londynu na 42-gim piętrze. Zajmuje całe piętro, z każdej strony możemy obserwować miasto, a w środku znajduje się (dosłownie!) ogród. Wyobraźcie sobie to + muzykę na żywo.

5. Po prostu- wspólne życie

Jeśli kiedyś mieszkaliście w akademiku to wiecie jak to jest, jeśli nie- serdecznie polecam, chociażby na miesiąc. Nie wiem jak to sprawdziłoby się na dłużej, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jest to niesamowite przeżycie i lekcja. Nie tylko dlatego, że zawsze miałam z kim pójść polować na meal deals w Marks&Spencer (do dzisiaj śnią mi się po nocach te przysmaki), obejrzeć film czy po prostu pójść na spacer. Także dlatego, bo wierzę że wytworzyliśmy więzi na dłużej, które nie znikają po wakacjach. Bo przeżyliśmy przygodę, której nigdy nie zapomnę, a połączył nas tak naprawdę przypadek. Dlatego wybaczę im pukanie do moich drzwi o czwartej nad ranem, gdy akurat wrócili z kubańskiego baru…

Pola Namysł

3 dni w Nowym Jorku

“3 dni w Nowym Jorku? Ale po co? Co to za dziwny pomysł? Przecież podróż w jedną stronę trwa około dwunastu godzin! To się nie opłaca.”

Chwila… już tłumaczę!

Od kilku lat mój tata jest sportowym freakiem i nałogowo biega w maratonach lub pół-maratonach. Do tego uznał, że łączenie tego ze zwiedzaniem świata jest super pomysłem i całkowicie się z nim zgadzam. Zazwyczaj z nim nie latam, ale kiedy opowiedział mi o planie wyjazdu na pół-maraton do “Wielkiego Jabłka”, pomyślałam “dlaczego nie?”. Wyjazd miał miejsce w marcu, niedługo po zakończeniu sesji, kiedy naprawdę marzyłam o wyjeździe z Warszawy i chwilowym rozluźnieniu się. Pewnie wiecie, że biegi mają miejsce zawsze w niedzielę (tak, to ten dzień kiedy całe miasto stoi w korkach, a wy zastanawiacie się co się stało), dlatego my przyjechaliśmy w czwartek w nocy, aby mieć szansę coś zobaczyć/zwiedzić przed biegiem. Jak wyglądały moje #3dniwNowymJorku? Zobaczcie poniżej!

Pola = przygoda

Jeśli znacie mnie trochę lepiej niż przeciętnie wiecie, że:

a) wbrew pozorom jestem największą sierotą świata i potykam się o własne nogi

b) WSZYSTKO potrafię nazwać przygodą. Przejechałam trzy stacje tramwajem za daleko? Przygoda! Zaspałam na zajęcia? Och, przygoda! Skok spadochronem? O, to dopiero szał. Dlatego nie dziwne, że gdy w drodze do Nowego Jorku zgubiłamIMG_3156 się dwukrotnie (raz na lotnisku w Londynie, drugi raz w drodze z JFK na Manhattan) to byłam zachwycona i wysyłałam tacie sms-y o treści “aaa przygoda życia!”. Naprawdę dawno się tak dobrze nie bawiłam. A to małe pogubienie się tylko spotęgowało przyjemność, jaką sprawił mi widok Nowego Jorku, gdy wysiadłam z metra…

 

Maraton? Może innym razem…

Co prawda to mój tata brał udział w maratonie, ale nie mógł mi odpuścić chociaż krótkiego biegu. W planie był marszobieg z przewodnikiem po Manhattanie, z grupą biegaczy, którzy następnego dnia brali udział w tym PRAWDZIWYM wydarzeniu. To może wydać się wam śmieszne, ale ja biegać… nie umiem. Krótkie sprinty? Ok, dam radę. Dłuższe dystanse (3km to dla mnie długi dystans)? Och no no no. Niestety, nie wpasowuje się w dzisiejszą kulturę #fitfreaków, #gymgirls itp. Bardzo nad tym ubolewam, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Z tego powodu mój bieg po Manhattanie skończył się po ok. 15 minutach, zamiast tego zrobiłam sobie dłuuugi spacer i na spokojnie zwiedziłam okolice. Przechodząc obok schodów MET musiałam się powstrzymać, aby nie usiąść i nie udawać Blair i Sereny w klasycznej scenie z “Plotkary”.

 

Jedzenie, bo co jest ważniejsze

Jeśli tak jak ja kochacie jeść, to na pewno się dogadamy. Wyjazdy oceniam pod kątem przysmaków, które zjadłam i na ile zapełniły one mój żołądek. Pod tym względem myślę, że Nowy Jork nie rozczaruje nikogo. Jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie znajdziesz pyszne jedzenie z każdej kuchni świata. W końcu to tam znajdziemy ludzi z każdego zakątka globu i na szczęście dzielą się oni swoimi przysmakami. Dlatego większość moich 72 godzin w Nowym Jorku spędziłam jedząc i tym jedzeniem się zachwycając. Na śniadanie jadłam ogromne bajgle z dużą ilością dodatków, cztery mocno czekoladowe ciastka, a do tego wypijałam podwójną kawę (nie, nie na odtłuszczonym mleku sojowym). Na lunch biegłam po powiększoną porcję chińskiego makaronu i sajgonek, a w porze kolacji karmiłam się naprawdę porządnym stekiem. Zapewne także przytyłam z 5kg, ale wolę nie stawać na wadze. To bezpieczniejsze dla zdrowia psychicznego, polecam wszystkim tą metodę!

 

Gap-a czyli raj zakupoholiczek

Każdy, kogo znam, w trakcie wyjazdu do Stanów Zjednoczonych planuje porządne zakupy. To oczywiste, jest tam wiele marek, często niedostępnych w Polsce, a jeśli już uda nam się je znaleźć w np. warszawskich centrach handlowych – ich ceny są niebotycznie wysokie. Ja nie jestem fanką zakupów, nie lubię przymierzać, mam problem z decyzyjnością (wybór bluzy jest dla mnie czasem decyzją niemożliwą do podjęcia) i godzina w centrum handlowym, przyprawia mnie o solidny ból głowy. Ale w Nowym Jorku nawet ja skusiłam się na bieg po sklepach. Jeśli jesteście fankami Forever 21 i znajdziecie się kiedyś na Times Square – uważajcie. Tamtejszy salon ma 6 pięter, każde ok. 80m2 i wszystko o czym tylko zamarzysz. Wyszłam stamtąd po 2 godzinach, z wypiekami na twarzy i poważnymi planami zakupowymi, których z braku czasu w końcu nie zrealizowałam. Patrząc na to z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, nie wiem czy moje konto w banku by to wytrzymało…

 

Atrakcje wieczoru, w końcu jesteśmy w Nowym Jorku!

Wszystkie muzea zwiedziłam przy okazji poprzednich wizyt w tym cudnym mieście (i serdecznie polecam!), dlatego tym razem skupiliśmy się na troszkę innych atrakcjach. W piątkowy wieczór wybraliśmy się na Broadway, na musical Chicago. Jako że jest to mój musicalowy faworyt, byłam naprawdę zachwycona. Co prawda wyjątkowości chwili trochę odjęła publika, która straciła szacunek do teatru i w trakcie spektaklu ochoczo zajadała się popcornem, ale cóż… co kultura to obyczaj. Aktorzy i zespół muzyczny świetnie się spisali, więc wieczór mogę uznać za naprawdę udany.

Druga noc w NYC przerosła moje najśmielsze oczekiwania.

Tu tata zrobił mi niespodziankę i do ostatniej chwilii nie miałam pojęcia, co będziemy robić. Jeśli oglądaliście film “Niania w Nowym Jorku”, może kojarzycie lokal Cafe Carlyle?

Jest to naprawdę wyjątkowe miejsce – kawiarnia ukryta w hotelu Rosewood, która ma wiele do zaoferowania. To tam mamy możliwość wysłuchania koncertu IMG_3142niesamowitych artystów, w tym samym czasie jedząc pyszną kolację, a to wszystko w malutkiej sali, przy przyciemnionym świetle. My mieliśmy okazję obejrzeć Suzanne Vege (na pewno znacie jej utwór ‘Luka’), pomimo iż nie byłam jej fanką, to teraz jestem. Dlaczego? To naprawdę utalentowana kobieta,
z niesamowitym głosem i pięknymi tekstami – w trakcie występu popłakałam się ze wzruszenia. Słuchanie tak wyjątkowej wokalistki, w takich okolicznościach było wydarzeniem, które zapadnie mi w pamięci na długie lata.

Powiem tak – Nowy Jork kocham zawsze, nawet jeśli tylko na 3 dni. Jest to miejsce, które ma swój wyjątkowy klimat, atmosferę różnych kultur, smaków i zapachów. Miejsce, w którym czujemy, że żyjemy i możemy czerpać inspiracje garściami. Natomiast jeśli miałabym wybierać, stanowczo wolałabym spędzić tam trochę więcej czasu. Wracając byłam bardzo zmęczona, w końcu te 3 dni były naprawdę intensywne i marzyłam o wypoczynku, a cztery godziny po lądowaniu musiałam stawić się w pracy. Jednak jest coś cudownego w tak krótkich wypadach. Ma się po nich przyjemne poczucie niedosytu, ale zadowolenia, pozostawia apetyt na więcej, dlatego już planuje kolejny wyjazd. Dokąd tym razem? To się dopiero okaże…

Pola Namysł

Slow life: z czym to się je?

Pewnie słyszeliście nie raz modne ostatnio zwroty: slow food, slow fashion, slow life…
Brzmi alternatywnie i ciekawie, ale co to właściwie znaczy? Mam jeść powoli? Rozważniej wybierać ubrania rano? Wolno chodzić?! I tak i nie.

slow_life
Zdjęcie: Pinterest/pic. by Kasia / minimaliving on Instagram

Aby przekonać się, czy jest to filozofia dla nas, musimy najpierw zadać sobie kilka pytań.
– Czy czujecie się zmęczeni ciągłym wyścigiem szczurów?
– Nie możecie doczekać się weekendu,  a w niedzielny wieczór najchętniej ucieklibyście gdzie pieprz rośnie?
– Podczas wakacji na myśl o nadchodzącym początku kolejnego roku akademickiego czy pierwszym dniu w pracy dostajecie dreszczy?
– Jak mantrę powtarzacie zdanie „nie mam na to czasu”?
Jeśli odpowiedzi brzmią tak, przeczytajcie kilka wskazówek dotyczących codziennego życia w duchu slow life, dzięki którym dzięki którym nauczycie się zwolnić tempo i dać sobie czasem odpocząć.

 

  1. Budzisz się rano… i właściwie to chcesz znowu iść spać.

Spokojnie, to wcale nie musi od razu być depresja, tylko zwykłe niezadowolenie z tego co robisz i na co poświęcasz swój czas. Każdy z nas musi czasem się przemęczyć — skończyć trudne, wymagające studia, zaliczyć staż, podczas którego pracujesz za dwóch za marne (lub często nawet żadne) pieniądze czy parzyć kawę i nalewać piwo przez 12 godzin dziennie. Wszystko da się jednak wytrzymać, i to nawet z uśmiechem na ustach, o ile widzimy jakiś większy sens w naszych działaniach. Wykańczające fizycznie i psychicznie studia mogą być jedyną drogą do wykonywania wymarzonego zawodu, bezpłatny staż to świetne źródło wiedzy i dobry pierwszy krok na zawodowej drodze, a męcząca praca w knajpie może okazać się przepustką do pojechania na fajne wakacje, kupno nowego komputera czy zgromadzenia oszczędności na czarną godzinę. Ideą życia w wersji slow nie jest rezygnacja z zajęć, które wymagają wiele wysiłku i poświęcenia. Warto jednak pamiętać, żeby nie stracić z pola widzenia większych, życiowych celów – a jeśli zorientujemy się, że zagubiliśmy się we własnych wyborach, wziąć głęboki wdech, zrobić krok w tył i zacząć od nowa.

 

  1. Drożdżówka na śniadanie, trzy kawy i pizza na dobranoc

Mama zawsze nam powtarzała, żeby się zdrowo odżywiać, ale jakoś do końca jej nie wierzyliśmy. Oczywiście, soczysty Big Mac czy wielka pepperoni od czasu do czasu nas nie zabije, ale jeśli chcemy się dobrze czuć (i, nie oszukujmy się, także dobrze wyglądać), zdrowe, pełnowartościowe posiłki to podstawa. Połykanie ich w biegu pomiędzy zajęciami na studiach czy w drodze do pracy także nie wpłynie dobrze na metabolizm, ale niestety pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Sama jestem tu winna i ostro pracuje, żeby jeść przynajmniej regularnie co kilka godzin, zamiast dwóch wielkich posiłków.

 

  1. Nie mam czasu!

Oczywiście, że nie masz czasu, jeśli po powrocie z zajęć czy pracy musisz ugotować obiad (patrz punkt wyżej!), pouczyć się do nadchodzącego kolokwium, trochę odpocząć (ten nowy serial na Netflixie korci, wiem), a w międzyczasie wstawić pranie, zmyć naczynia i porobić sobie wyrzuty sumienia, że znowu opuściłaś zajęcia na siłowni, a z najlepszą przyjaciółką nie spotkałaś się już trzeci tydzień. Większość z nas ma więcej zajęć niż może udźwignąć, ale uwierzcie, gdy powiem, że jeśli zostawimy sobie tylko te, które naprawdę są dla nas ważne, nagle zyskamy masę czasu. Łapiesz się na bezmyślnym scrollowaniu Facebooka przez pół godziny? Zablokuj sobie tablicę za pomocą specjalnej wtyczki. Oglądasz trzy odcinki serialu pod rząd bo po prostu musisz wiedzieć co się stanie? Zamiast rzucać się na komputer zaraz po przyjściu do domu, wyznacz sobie nagrodę w postaci godziny wieczornego Netflixa za nauczenie się paru rozdziałów i posprzątanie łazienki. Spokojnie, nie staram się Ciebie pouczać, bo sama wiem, że czasem po ciężkim dniu po prostu musisz walnąć się na kanapę i nie robić zupełnie nic produktywnego. Wszystko jest jednak kwestią proporcji — jeśli chcesz mieć świetne oceny, wysportowaną sylwetkę czy udane życie towarzyskie, musisz poświęcić na te sprawy odpowiednią ilość czasu. Brutalne, ale prawdziwe — nie ma nic za darmo!

 

  1. Podpatrzone na Instagramie, czyli inni to mają dobrze, jeżdżą na wakacje i stać ich na wszystko

To niby truizm, ale chyba jednak nie do końca — życie, które widzimy na Instagramie to jedna wielka ściema. Nawet Kendall Jenner większość swojego dnia spędza na siłowni, wylewając ósme poty, żeby osiągnąć godne Aniołka Victorii Secret ciało, a nie opalając się nad basenem z drinkiem w ręku czy na wspaniałej imprezie. Każdy z nas wiedzie normalne życie, każdemu zdarzają się gorsze dni, załamania, porażki, sukcesy i momenty euforii. W czasach, w których druga tożsamość z kanałów social mediów zaczyna przeważać nad tą z życia realnego, warto sobie o tym od czasu do czasu przypominać.

 

Slow life to wbrew pozorom nie chwilowa moda, ale sposób na życie i zbiór zasad, które większość z Was pewnie podświadomie stosuje (lub przynajmniej się stara!). W dzisiejszych czasach, w których modnie jest być wiecznie zajętym, a gonitwa za najmodniejszymi ubraniami, luksusowymi samochodami i wakacjami w zagranicznych kurortach wydaje się nie mieć końca, dobrze jest czasem się zatrzymać i zadać sobie pytanie: na co mi to? Każdy z nas chciałby przecież żyć świadomie i w zgodzie z samym sobą.

Utarło się, że czas to pieniądz, ale to nieprawda. Pieniądze można łatwo zarobić i jeszcze łatwiej stracić, a raz poświęconego na jakąś aktywność czasu już nigdy nie odzyskamy. Może warto więc zadbać, że te czynności, na które codziennie poświęcamy kilka godzin, 30 czy nawet 10 minut były przemyślane i krok po kroku przybliżały nas do zaplanowanych celów. Żyjemy dla siebie, a nie dla innych, więc to nasze potrzeby i marzenia powinny być zawsze najważniejsze. Jedni powiedzą, że to egoizm, ale ja powiem, że to raczej sztuka przetrwania.
Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej o filozofii w duchu slow, polecam Wam literaturę na ten temat, a w szczególności książkę autorki bloga Styledigger, Joanny Glogazy: „Slow life. Zwolnij i zacznij żyć”. Świetna lektura, gdy sesja za pasem!

Marta Janek

O komediach romantycznych i naszej mimowolnej miłości do nich

Dajcie im szansę, może was zaskoczą?

 

Kto nie oglądał milion razy ‘Pamiętnika’ czy ‘Pretty Woman’ ręka do góry. Chociaż właściwie to nie kłopoczcie się, i tak nie uwierzę. O ile nie jesteś zagorzałym przeciwnikiem komedii romantycznych (wbrew pozorom- dużo tracisz!), to jestem pewna, że wszystkie klasyki oglądałeś/aś kilkukrotnie. W końcu, czy jest coś lepszego na zakończenie beznadziejnego dnia, kiedy po prostu chcesz się rozluźnić i uwierzyć, że naprawdę są szczęśliwe zakończenia? Może jestem nieuleczalną romantyczkę, może idealistką i może daje się okłamywać przemysłowi filmowemu.

Ale powiem wprost – oglądam, lubię i niektóre nawet cenię. Nie oznacza to, że każdy denny romans uważam za wart obejrzenia czy, że to jedyne filmy, jakie oglądam. Chciałabym natomiast, chociaż spróbować udowodnić wam, że to nie takie straszne, słabe i przewidywalne.

tumblr_okqvkat7a11tjz72bo1_500
źródło: tumblr. com kadr z “The Notebook”

Zacznę od oczywistego – pokazują, że prawdziwa miłość istnieje. Może to być zaskakująca relacja gwiazdy kina i prostego, londyńskiego księgarza (“Notting Hill”), nałogowej narzeczonej i oczerniającego ją dziennikarza (“Uciekająca Panna Młoda”) czy ukrywającej się księżniczki i nieświadomego jej tożsamości redaktora lokalnej gazety (“Rzymskie Wakacje”). Wszystkie te filmy łączy ich cel i nie ma w nim nic złego. W dzisiejszych czasach każdy chce udawać, że uczuć nie ma, kłótnie w związku go nie ruszają i właściwie – to po co to wszystko, a miłość na pewno nie istnieje. Nie żebym namawiała czy przekonywała, ale w końcu najpiękniejsze poematy, nowele i inne dzieła powstały właśnie o miłości. Może jednak coś w tym jest.

Kto z nas nie chciałby zamienić swojego życia w bajkę, chociaż na chwilę?

tumblr_nm5c8wwXPt1rig6uto1_500
źródło: tumblr.com kadr z filmu “Pretty Woman”

Po drugie: są czymś pozytywnym! W erze internetu, informację pozyskujemy w ekspresowym tempie. Dobrą i złą. Niestety, szybciej i z większym rozpędem idzie ta zła. Wiadomo, że atak bombowy czy wojna jest ważniejsza, niż nowy projekt naukowy lub szczęśliwe małżeństwo. Nikogo za to nie winię, to naturalna kolej rzeczy, ale musicie mi przyznać rację – negatywne wiadomości zalewają nas niczym fala. Może taka komedia romantyczna, nawet jeśli zmyślona od początku do końca, będzie dobrą odskocznią od przygniatającej nas rzeczywistości?

Jeśli jesteś dziewczyną, to z nimi spędzasz lwią część babskich wieczorów przy winie, gadając z przyjaciółkami i dyskutując, czy może główna bohaterka powinna wybaczać swojemu ukochanemu czy jednak dać mu kosza. Jeśli jesteś facetem, to właśnie na komedie romantyczną zabierzesz partnerkę na randkę, kiedy zapomnisz o waszej rocznicy czy nie będziesz miał pomysłu na uroczy wieczór. Przypomnę wam też, że dużo filmów tego typu powstało na podstawie naprawdę niezłych książek. Fakt faktem, zazwyczaj to powieść pozostaje tym lepszym dziełem, ale może to ona będzie rozwiązaniem dla tych z was, ktorzy naprawde nie cierpią kina o miłości z nutka humoru w tle.

Może was przekonałam, że nie taki diabeł straszny. Może uznacie, że mam kiepski gust, ale jeśli będziecie nudzić się w święta nie wstydźcie się i obejrzycie “To Właśnie Miłość” czy “The Holiday”, zapewniam – pod koniec wieczoru będziecie mieć doskonały humor!

tumblr_ol1js0op1Z1vlcikso1_500
źródło: tumblr.com kadr z filmu “To Właśnie Miłość”

Pola Namysł

Kochajmy PRL!

Czasy drugiej połowy XX. wieku nie kojarzą się w Polsce dobrze prawie nikomu. Dziś, blisko 28 lat po zakończeniu tego etapu w historii naszego kraju, niegdyś wyśmiewany styl PRL-u znów wraca do łask.

Czasy drugiej połowy XX. wieku nie kojarzą się w Polsce dobrze prawie nikomu. Dziś, blisko 28 lat po zakończeniu tego etapu w historii naszego kraju, niegdyś wyśmiewany styl PRL-u znów wraca do łask.

Na topie są nie tylko turystyczne wycieczki śladami najsłynniejszych zabytków z lat 60. czy 70. (bardzo popularne w mojej rodzinnej Nowej Hucie — jakby nie było perły socrealistycznej architektury!), ale także jedyny w swoim rodzaju design PRL-u. Przed wami kilka moich ulubionych przykładów:

  1. Meble-patyczaki


Krzesła, stoły i komody na cienkich, przykręconych pod kątem nóżkach — może troszkę pokraczne, może niestabilne, ale nie można odmówić im uroku, szczególnie gdy występują w komplecie. Odrestaurowane, pokryte matową farbą i z nowymi uchwytami prezentują się niesamowicie, ale mnie marzy się wersja oryginalna, z politurowanego, orzechowego drewna.

 

meble-prl
źródło: pinterest.com

 

  1. Meblościanka

Absolutny PRLowski klasyk. Dziś nadal niedoceniana (na Facebooku istnieje nawet grupa „Warszawa bez meblościanki”), a ma tak wiele do zaoferowania! W klasycznych mieszkaniach M4 „z epoki” był to solidny mebel na całą ścianę, a w nim — książki, zastawa stołowa, oszczędności na czarną godzinę, książeczka mieszkaniowa, trochę wódeczki i wiśnie w czekoladzie, pamiętające wczesnego Gierka (tylko dla gości, oczywiście).

Dziś w Ikei znajdziecie nowoczesne wersje starej, dobrej meblościanki, które teraz nazywają się „kompozycjami”, „modułami” lub „segmentami”. Użyteczność pozostaje taka sama, ale wygląd odrobinę mniej toporny.

  1. Sklejka

Kiedy na całym świecie projektanci szaleją z projektami z plastiku, w Polsce nie może być mowy o dostępności syntetyków. Alternatywą stała się więc slejka — najtańszy materiał, krytykowany za kiepską wytrzymałość. Z drugiej jednak strony, dzięki podatności na wysoką temperaturę, można było modelować ją w dowolny sposób i dzięki tej właściwości powstają nowoczesne, lekkie formy, takie jak krzesełko Muszelka projektu Teresy Kruszewskiej z 1956 roku czy krzesło Płucka autorstwa Marii Chomentowskiej z tego samego roku. Dzisiaj meble te należą do absolutnych perełek i są cennymi łupami dla kolekcjonerów. Może przejrzyjcie w końcu tę piwnicę u dziadka, a nuż znajdzie się coś ciekawego…

 

4. Klasyczne meble z epoki

Skoro o perełkach mowa, nie mogę nie wspomnieć o takich okazach, które dobitnie przeczą tezie, że w PRL-u wszystko było naznaczone brzydotą i bezguściem.

Fotel 366 autorstwa Józefa Chierowskiego to prostota w najlepszym znaczeniu tego słowa — lekka forma i uniwersalny design sprawiają, że ten zaprojektowany w 1962 roku mebel będzie wyglądał równie dobrze w waszym nowoczesnym mieszkaniu made by Ikea, jak 30 lat temu w salonie u babci. Ustawiony na przeciwko (jakżeby inaczej) wypolerowanej na wysoki połysk meblościanki.

fotel366
źródło: pinterest.com

Kolejnym kultowym fotelem jest model RM58 autorstwa Romana Modzelewskiego. Stworzony w 1958 roku, dzięki swojej charakterystycznej, nowoczesnej formie szybko zdobył uznanie za granicą. Niestety, pomimo wielkiej popularności, realia PRL-u nie pozwoliły na to, żeby fotel za życia swojego twórcy wszedł do masowej produkcji. Udało się to osiągnąć dopiero w 2012 roku dzięki firmie Vzor.

rm58
źródło:www.designby.pl/2012/10/19/abstrakcyjne-myslenie-o-formie/ (fot. Krystyna Łuczak-Surówka)

PRL nie samymi fotelami stał. Do klasyków polskiego wzornictwa Polski Ludowej zaliczyć należy także serię Lamp Reflex. Stworzone w latach 80. przez Tomasza Rudkiewicza, obecnie przeżywają drugą młodość, dzięki wskrzeszeniu ich produkcji przez autora. Niegdyś do dostania tylko w warszawskim sklepie Reflex przy ulicy Ogrodowej (po uprzednim odstaniu w kilometrowej kolejce!), teraz za pomocą trzech kliknięć online mogą być już wasze. Obecne w każdej chcącej uchodzić za stylową knajpie, podrabiane przez co drugiego producenta oświetlenia, pewnie wiszą też i nad waszym stołem.

reflex
źródło: http://www.tar-design.pl/lampa-reflex-powrot-polskiego-designu-z-lat-80-tych/

Polski design okresu PRL-u znów wraca do łask, a przykłady mebli-ikon można mnożyć.  Zanim więc wyśmiejcie babcię, że chce wam wcisnąć stary fotel czy zrujnowaną meblościankę, zastanówcie się, a nuż za kilka lat będzie ona ostatnim krzykiem mody?

 

Marta Janek

Współczesne inspiracje modą z filmów lat 90-tych

Krótkie, satynowe sukienki na ramiączkach, już od jakiegoś czasu królują w sieciówkach czy sklepach internetowych. Jakie inne trendy inspirowane są latami 90-tymi?

Lata 90-te to okres w modzie, do którego wciąż wracamy. To czasy grunge’u, ale też sportowego looku – z jednej strony królowały podarte jeansy i flanele, a z drugiej ortalionowe kurtki oraz sportowe buty. Wiele trendów z ostatnich lat inspiruje się właśnie tamtymi czasami, co zdążyło znaleźć swoich zwolenników.

Kultowym filmem z lat 90-tych jest komedia „Clueless”, którą na pewno wielu z nas kojarzy lub nawet oglądało za młodu. Styl przedstawiony tam, jest typowo dziewczęcy i wciąż aktualny. Główna bohaterka, Cher Horowitz, najlepiej ubrana nastolatka w Beverly Hills (w tej roli niezastąpiona Alicia Silverstone), była wówczas ikoną stylu dla wielu dziewczyn. Do dziś można zobaczyć wciąż trwającą inspirację jej wizerunkiem.

Krótkie, satynowe sukienki na ramiączkach, już od jakiegoś czasu królują w sieciówkach czy sklepach internetowych. Kiedyś, noszone raczej okazyjnie, były częstym wyborem na amerykańskie szkolne bale. Ten rodzaj sukienek królował także w latach 90-tych na czerwonym dywanie i był chętnie noszony przez takie gwiazdy jak Kate Moss, Winona Ryder czy Drew Barrymore. Obecnie nie muszą być one częścią eleganckiego looku, można założyć na nie chociażby jeansową kurtkę. Są zwiewne i niezwykle dziewczęce, idealne na imprezę czy letni spacer.

Popularne są też sportowe stylizacje, które teraz nosimy nie tylko na siłownię. Można   wówczas postawić na wygodę, a dzięki fajnym sneakersom lub dziewczęcym dodatkom, wygląda się też stylowo. Po prawej, znowu nasze polskie Local Heroes.

 

Ostatnia rzecz, to na pewno wszystkim znany dodatek, który królował w stylizacjach lat 90-tych! Naszyjniki typu „choker” były często nieodłącznym elementem biżuterii, a ich popularność znowu wróciła w ostatnich latach. Obecnie można znaleźć je wszędzie i oferują je zarówno sieciówki (np. Zara, na fot. powyżej), jak i droższe marki. Mogą przybierać one przeróżne formy i robione są z rozmaitych materiałów, m.in. skóra, aksamit czy koronka. Ten specyficzny naszyjnik ma grono zwolenników, ale wielu nie lubi tego dodatku i niekiedy porównuje nawet do psiej obroży. Cóż, nie wszystkie akcesoria są dla każdego. 😉

Jeśli chodzi o modę, lata 90-te były więc bardzo różnorodne i może właśnie dlatego odwołania do nich wciąż powracają we współczesnych trendach. Każdy może znaleźć coś dla siebie, a przykłady z „Clueless”, to akurat jeden z wielu stylów, które królowały w tamtym czasie.

Julia Kasprzyk

Pierwsze samodzielne mieszkanie. Wyobrażenia vs rzeczywistość

Jeśli mam być szczera- czasem wolałabym udawać, że wcale nie mieszkam sama.

W życiu każdego z nas nadchodzi ten moment, w którym podejmujemy decyzję o wyfrunięciu z rodzinnego gniazda. Kierują nami różne motywy- jeden zrobi to z potrzeby wolności, inny przeprowadza się na studia do innego miasta i jest to koniecznością, a jeszcze kolejny będzie chciał zamieszkać ze swoim partnerem. Tak naprawdę, powód jest mniej istotny niż efekt. Myślę, że każdy kto już wyprowadził się od rodziców, poczuł smak dorosłości, czasem zniechęcenia, a nawet rozczarowania. Nie wierzysz? Sprawdziłam na własnej skórze!

“W końcu znajomi będą mogli mnie cały czas odwiedzać!”

Mogą, ale gwarantuję że po miesiącu, maksymalnie dwóch będziesz mieć dość. Mało kto będzie się pytał czy może wpaść, już nie możesz powiedzieć ‘rodzice się nie zgadzają’. Przyjdą, napiją się, zrobią bałagan. Sprzątać będziesz Ty, a nieład będzie przez to permanentnie. Będzie im się wydawać, że Twoje mieszkanie jest kolejnym pubem na ich piątkowej mapie. Jeśli mam być szczera- czasem wolałabym udawać, że wcale nie mieszkam sama.

“Robienie jedzenia dla jednej osoby to banał”

Nic bardziej mylnego. Jeśli tak jak ja, mieszkałeś/aś w domu wieloosobowym, możesz mieć duży problem z przyzwyczajeniem się. Wcale nie zjesz twarożku, sera żółtego, szynki i słoika marmolady w jednym tygodniu. To samo dotyczy obiadu- sam nie zjesz całego i nie będziesz miał/a ochoty przez kolejne 3 dni żywić się tym samym. Chwilę zajmuje wyrobienie swojego systemu, żeby nie marnować jedzenia, ale nie żywić się tylko w McDonaldzie lub KFC.

“Opieka nad domem jest łatwa, prosta i przyjemna”

W końcu docenisz ciężką pracę mamy i taty. Prawdopodobnie będziesz (tak jak ja) i pracować i studiować, wracać codziennie o 19 (jeśli dobrze pójdzie), a w domu nie będzie czekała ciepła kolacja i wyprasowane pranie. Zamiast tego – kosz pełen brudów, naczynia do pozmywania i zakupy spożywcze do zrobienia.

“Mamo, przecież wiem jak dbać o mieszkanie”

Nagle musimy zwracać uwagę na naprawdę wiele rzeczy. Zamykać okna i balkon, gdy wychodzimy na dłużej. Pamiętać, żeby sprawdzać ważność wszystkich produktów w lodówce. Wyrzucać śmieci od razu, a nie tylko gdy kosz będzie pełny. Uważać, gdzie stawiamy świeczkę, żeby nic się nie podpaliło.

Wydaje się oczywiste, prawda? Cóż, też tak myślałam, dopóki mój stolik oraz salon prawie nie spłonęły, a warzywa w lodówce całkowicie zwiędły.

Mamo, mam nadzieję, że tego nie czytasz, naprawdę się starałam.

Wszystko to zabrzmiało bardzo pesymistycznie, ale spokojnie, nie jest tak źle. Prawdę mówiąc (z całą moją ogromną miłością do rodziców) – do domu już bym nie wróciła. Nie żeby było mi tam kiedykolwiek źle – nic z tych rzeczy, ale mieszkanie samemu to już inne życie.

tumblr_og2q4tMn891vt3qqlo1_400
źródło: http://www.tumblr.com

Sprzątanie, pranie i prasowanie szczerze polubiłam, a widok czyściutkiego mieszkania sprawia mi ogromną radość. Gotowanie pokochałam, a testowanie nowych przepisów, traktuje jak wyzwania zawodowe – co prawdpodobnie najbardziej cieszy mojego chłopaka, z którym teraz mogę widzieć się kiedy tylko zechce, a o zostaniu poza domem na noc nie muszę nikogo informować. Chyba żaden moment w tygodniu nie sprawia mi takiej przyjemności jak wtorkowy wieczór na sofie, z książką i kubkiem gorącej herbaty, gdy nikt mi nie przeszkadza i mogę naprawdę wypocząć. Pieniądze kiedyś wydawane w pubach i barach, zostają w kieszeni – koleżanki zapraszam do siebie, możemy napić się wina i do znudzenia słuchać ulubionych piosenek. Mogę chyba powiedzieć, że zostałam kurą domową i kompletnie mi to nie przeszkadza. Teraz zamiast marzeń o wielkiej garderobie rodem z ‘Seksu w Wielkim Mieście’ marzę o bardzo, bardzo dużej kuchni.

Jeśli nadal zastanawiacie się nad zamieszkaniem samemu- polecam serdecznie, ale pamiętaj że nie do końca jest to zabawa, imprezy i wolność. Nic tak nie uczy życia, odpowiedzialności i tego, kim tak naprawdę jesteś.

Pola Namysł

Yorüba, dwóch DJ-i o których musisz usłyszeć!

Za duetem Yorüba kryje się dwóch charyzmatycznych DJ-i, Maximilien Tran-Van i Louis Skok, od kilku lat konsekwentnie podbijających warszawską (i nie tylko!) scenę muzyczną. Już teraz mogą pochwalić się występami z naprawdę silnymi nazwiskami w środowisku muzycznym.

Znają się i przyjaźnią od 15 lat, choć początkowo za sobą nie przepadali – dziś są ze sobą 24/7. Ich wspólna przygoda zaczęła się dzięki kompletnemu przypadkowi. Obydwaj mają silne zaplecze muzyczne, jako dzieci uczyli się grać na instrumentach, a ich rodziny także są silnie związane z muzyką. Dziś – to między innymi dzięki temu wiedzą, kiedy coś brzmi świetnie, a kiedy powinni coś zmienić.

W 2015 r. równolegle zaczęli próbować swoich sił jako DJ-e, szukając pomysłu na siebie oraz swoją muzykę. Max już wtedy występował w warszawskich lokalach, a Louis swój pierwszy set (w październiku 2015r.) grał przed Kovalskym na Karowej 31. Tam został zauważony i kilka miesięcy później dostał propozycję zagrania w, startującym wtedy, Patio Nowa Jerozolima. Do wspólnego występu udało mu się namówić Maxa- „Już wcześniej Louis proponował mi, żebyśmy pracowali razem. Na początku byłem bardzo sceptyczny, jesteśmy bardzo różnymi ludźmi. Teraz wychodzi na to, że te różnice są naszą siłą”.

Od tego wydarzenia są nierozłączni, zarówno prywatnie jak i biznesowo. Jak sami mówią: Obudziliśmy się 3-4 godziny po imprezie, poszliśmy na lunch i mówimy: ‘szukamy nazwy, robimy duet’ bo to było coś niesamowitego, naprawdę. To połączenie z ludźmi, to chcemy robić przez następne 20 lat”. To właśnie energia, którą między nimi się wytworzyła, jest czymś co czyni ich takimi wyjątkowymi, a atmosfera w trakcie ich występów – niepowtarzalna.

DSC04029
Louis, Max

Powoli zaczęli pracować nad swoją marką, osobowością muzyczną i stylem. Nazwa Yorüba nie jest przypadkowa. Jest to nazwa regionu z południa Nigerii, w którym intensywnie rozwijała się muzyka. Po przymusowych migracjach jej mieszkańców, zaczęła szerzyć się w Ameryce Południowej i miała ogromny wpływ na rozwój tamtejszej kultury. To właśnie z tego regionu pochodzą pierwsze zapisy muzyczne, a słowo Yorüba znaczy ‘silny człowiek’. Dwie kropki nad “ü” w nazwie, mają symbolizować ich dwóch- Maxa i Louisa.
Jak wspomina ich menadżer, Filip Kniej, początki nie były łatwe. Wiele zawdzięczają dwóm klubom: Miłość Kredytowa i nieistniejącemu już Karowa 31. To właśnie tam dostali pierwszy kredyt zaufania i możliwość samodzielnych występów. Zresztą nie ma co się dziwić, ich nie da się nie lubić! Otwarci i uśmiechnięci, siedzimy z nimi i rozmawiamy kilka godzin, nie nudząc się nawet przez chwilę. Mają swój styl, którego konsekwentnie się trzymają. Nie idą na kompromisy, bo ich muzyka ma także reprezentować to kim są, są 100% autentyczni w tym co robią. Nie zagrają czegoś co im się nie podoba, tylko po to, żeby przyciągnąć większą widownię. W trakcie wieczoru budują napięcie, stopniowo rozgrzewając publiczność. Jeśli jesteś na imprezie, na której grają, to możesz mieć pewność, że nie będziesz bawić się do przygotowanych wcześniej setów.

DSC04009
Louis Skok

Na pytanie czy był moment kiedy chcieli odpuścić, Louis wybucha śmiechem. Po chwili opanowuje się i mówi: „Śmieje się, bo średnio mam to co dwa dni. Ja jestem bardziej emocjonalny, wkurzam się i stresuję. Max ma głowę na karku. Ale zdarza się, że i jeden i drugi ma dość. Wtedy to Filip (menadżer Yorüby przyp.red.) stawia nas do pionu i każe wziąć się garść”. Max dodaje: „Wiadomo, czasem jest ciężko, szczególnie w okresie zimowym. Chociaż może to dlatego, że Filip wyjeżdża na narty (śmiech). A tak serio, dość szybko się rozwijamy, pomaga to, że jesteśmy w tym razem. A te małe porażki tylko nas motywują do kolejnych działań”

Fakt, że się przyjaźnią nie przeszkadza im w pracy. Sami zauważają, że są ze sobą praktycznie 24/7, kłócą się cały czas, ale nigdy na dłużej. Przeżyli razem wiele, a anegdot starczyłoby im już teraz na kilka dobrych lat. Jednym z ich największych osiągnięć był występ na festiwalu muzycznym we Francji. Ale jak to z chłopakami – nie obyło się bez przygód.

DSC03962
Maximilien Tran-Van

Dzień przed wylotem Max bronił pracę magisterską, a gdy wyszedł z uczelni dostał niepokojący telefon od znajomej- Louis jest na komisariacie, nie odbiera telefonu, nie wiadomo kiedy wyjdzie’.

Na szczęście Max, zamiast się denerwować (chociaż mówi, że był moment gdy zastanawiał się czy będzie musiał sam zagrać cały set), zostawił w domu garnitur i ruszył na poszukiwania. Po kilku godzinach i nieudanych wizytach na komisariatach, Louis odnalazł się z innym kolegą na ul. Kolskiej (no cóż…) i udało się wydostać go przed wylotem. Powrót też był z przygodami – na samolot zaspali, a zamiast w środę, wrócili w piątek. Sam festiwal wspominają z uśmiechem na twarzy. Najlepsze wspomnienie? Na jego koniec, nad ranem rozpalany jest ogromny totem, co przy muzyce i grupie kilkuset osób zrobiło na chłopakach niesamowite wrażenie i zapadło im w pamięciach na długo.

Żyją chwilą i widać, że kochają to co robią. O kolejnych projektach mówią z podekscytowaniem, a uwierzcie, kilka naprawdę fajnych się zbliża! Od tego sezonu zostają ambasadorami Rejs-u nad Wisłą, będą tam grać, a także organizować własne imprezy. Planują również eventy artystyczne – ich muzyka plus pokazy live art. Dodatkowo w lubelskiej Radości tworzą cykl imprez housowych z młodymi, francuskimi DJami z najlepszych elektronicznych wytwórni. 

Największe marzenie? Żeby ich muzyka była doceniona, a oni mieli możliwość dalej tworzyć i się rozwijać. Są w trakcie pracy nad swoim EP, kontaktowali się już z pierwszymi wytwórniami, więc niedługo będzie o nich naprawdę głośno. Nie wierzycie? Przyjdźcie i posłuchajcie ich na żywo, zrozumiecie dlaczego my tak bardzo ich polubiliśmy!

Wejdźcie na ich fanpage– tam pełen rozkład, a teraz?

Już w sobotę możecie wpaść do Miłości na Kredytowej 9! 

tekst: Pola Namysł, zdjęcia: Marta Socha