“3 dni w Nowym Jorku? Ale po co? Co to za dziwny pomysł? Przecież podróż w jedną stronę trwa około dwunastu godzin! To się nie opłaca.”
Chwila… już tłumaczę!
Od kilku lat mój tata jest sportowym freakiem i nałogowo biega w maratonach lub pół-maratonach. Do tego uznał, że łączenie tego ze zwiedzaniem świata jest super pomysłem i całkowicie się z nim zgadzam. Zazwyczaj z nim nie latam, ale kiedy opowiedział mi o planie wyjazdu na pół-maraton do “Wielkiego Jabłka”, pomyślałam “dlaczego nie?”. Wyjazd miał miejsce w marcu, niedługo po zakończeniu sesji, kiedy naprawdę marzyłam o wyjeździe z Warszawy i chwilowym rozluźnieniu się. Pewnie wiecie, że biegi mają miejsce zawsze w niedzielę (tak, to ten dzień kiedy całe miasto stoi w korkach, a wy zastanawiacie się co się stało), dlatego my przyjechaliśmy w czwartek w nocy, aby mieć szansę coś zobaczyć/zwiedzić przed biegiem. Jak wyglądały moje #3dniwNowymJorku? Zobaczcie poniżej!
Pola = przygoda
Jeśli znacie mnie trochę lepiej niż przeciętnie wiecie, że:
a) wbrew pozorom jestem największą sierotą świata i potykam się o własne nogi
b) WSZYSTKO potrafię nazwać przygodą. Przejechałam trzy stacje tramwajem za daleko? Przygoda! Zaspałam na zajęcia? Och, przygoda! Skok spadochronem? O, to dopiero szał. Dlatego nie dziwne, że gdy w drodze do Nowego Jorku zgubiłam się dwukrotnie (raz na lotnisku w Londynie, drugi raz w drodze z JFK na Manhattan) to byłam zachwycona i wysyłałam tacie sms-y o treści “aaa przygoda życia!”. Naprawdę dawno się tak dobrze nie bawiłam. A to małe pogubienie się tylko spotęgowało przyjemność, jaką sprawił mi widok Nowego Jorku, gdy wysiadłam z metra…
Maraton? Może innym razem…
Co prawda to mój tata brał udział w maratonie, ale nie mógł mi odpuścić chociaż krótkiego biegu. W planie był marszobieg z przewodnikiem po Manhattanie, z grupą biegaczy, którzy następnego dnia brali udział w tym PRAWDZIWYM wydarzeniu. To może wydać się wam śmieszne, ale ja biegać… nie umiem. Krótkie sprinty? Ok, dam radę. Dłuższe dystanse (3km to dla mnie długi dystans)? Och no no no. Niestety, nie wpasowuje się w dzisiejszą kulturę #fitfreaków, #gymgirls itp. Bardzo nad tym ubolewam, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Z tego powodu mój bieg po Manhattanie skończył się po ok. 15 minutach, zamiast tego zrobiłam sobie dłuuugi spacer i na spokojnie zwiedziłam okolice. Przechodząc obok schodów MET musiałam się powstrzymać, aby nie usiąść i nie udawać Blair i Sereny w klasycznej scenie z “Plotkary”.
Jedzenie, bo co jest ważniejsze
Jeśli tak jak ja kochacie jeść, to na pewno się dogadamy. Wyjazdy oceniam pod kątem przysmaków, które zjadłam i na ile zapełniły one mój żołądek. Pod tym względem myślę, że Nowy Jork nie rozczaruje nikogo. Jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie znajdziesz pyszne jedzenie z każdej kuchni świata. W końcu to tam znajdziemy ludzi z każdego zakątka globu i na szczęście dzielą się oni swoimi przysmakami. Dlatego większość moich 72 godzin w Nowym Jorku spędziłam jedząc i tym jedzeniem się zachwycając. Na śniadanie jadłam ogromne bajgle z dużą ilością dodatków, cztery mocno czekoladowe ciastka, a do tego wypijałam podwójną kawę (nie, nie na odtłuszczonym mleku sojowym). Na lunch biegłam po powiększoną porcję chińskiego makaronu i sajgonek, a w porze kolacji karmiłam się naprawdę porządnym stekiem. Zapewne także przytyłam z 5kg, ale wolę nie stawać na wadze. To bezpieczniejsze dla zdrowia psychicznego, polecam wszystkim tą metodę!
Gap-a czyli raj zakupoholiczek
Każdy, kogo znam, w trakcie wyjazdu do Stanów Zjednoczonych planuje porządne zakupy. To oczywiste, jest tam wiele marek, często niedostępnych w Polsce, a jeśli już uda nam się je znaleźć w np. warszawskich centrach handlowych – ich ceny są niebotycznie wysokie. Ja nie jestem fanką zakupów, nie lubię przymierzać, mam problem z decyzyjnością (wybór bluzy jest dla mnie czasem decyzją niemożliwą do podjęcia) i godzina w centrum handlowym, przyprawia mnie o solidny ból głowy. Ale w Nowym Jorku nawet ja skusiłam się na bieg po sklepach. Jeśli jesteście fankami Forever 21 i znajdziecie się kiedyś na Times Square – uważajcie. Tamtejszy salon ma 6 pięter, każde ok. 80m2 i wszystko o czym tylko zamarzysz. Wyszłam stamtąd po 2 godzinach, z wypiekami na twarzy i poważnymi planami zakupowymi, których z braku czasu w końcu nie zrealizowałam. Patrząc na to z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, nie wiem czy moje konto w banku by to wytrzymało…
Atrakcje wieczoru, w końcu jesteśmy w Nowym Jorku!
Wszystkie muzea zwiedziłam przy okazji poprzednich wizyt w tym cudnym mieście (i serdecznie polecam!), dlatego tym razem skupiliśmy się na troszkę innych atrakcjach. W piątkowy wieczór wybraliśmy się na Broadway, na musical Chicago. Jako że jest to mój musicalowy faworyt, byłam naprawdę zachwycona. Co prawda wyjątkowości chwili trochę odjęła publika, która straciła szacunek do teatru i w trakcie spektaklu ochoczo zajadała się popcornem, ale cóż… co kultura to obyczaj. Aktorzy i zespół muzyczny świetnie się spisali, więc wieczór mogę uznać za naprawdę udany.
Druga noc w NYC przerosła moje najśmielsze oczekiwania.
Tu tata zrobił mi niespodziankę i do ostatniej chwilii nie miałam pojęcia, co będziemy robić. Jeśli oglądaliście film “Niania w Nowym Jorku”, może kojarzycie lokal Cafe Carlyle?
Jest to naprawdę wyjątkowe miejsce – kawiarnia ukryta w hotelu Rosewood, która ma wiele do zaoferowania. To tam mamy możliwość wysłuchania koncertu niesamowitych artystów, w tym samym czasie jedząc pyszną kolację, a to wszystko w malutkiej sali, przy przyciemnionym świetle. My mieliśmy okazję obejrzeć Suzanne Vege (na pewno znacie jej utwór ‘Luka’), pomimo iż nie byłam jej fanką, to teraz jestem. Dlaczego? To naprawdę utalentowana kobieta,
z niesamowitym głosem i pięknymi tekstami – w trakcie występu popłakałam się ze wzruszenia. Słuchanie tak wyjątkowej wokalistki, w takich okolicznościach było wydarzeniem, które zapadnie mi w pamięci na długie lata.
Powiem tak – Nowy Jork kocham zawsze, nawet jeśli tylko na 3 dni. Jest to miejsce, które ma swój wyjątkowy klimat, atmosferę różnych kultur, smaków i zapachów. Miejsce, w którym czujemy, że żyjemy i możemy czerpać inspiracje garściami. Natomiast jeśli miałabym wybierać, stanowczo wolałabym spędzić tam trochę więcej czasu. Wracając byłam bardzo zmęczona, w końcu te 3 dni były naprawdę intensywne i marzyłam o wypoczynku, a cztery godziny po lądowaniu musiałam stawić się w pracy. Jednak jest coś cudownego w tak krótkich wypadach. Ma się po nich przyjemne poczucie niedosytu, ale zadowolenia, pozostawia apetyt na więcej, dlatego już planuje kolejny wyjazd. Dokąd tym razem? To się dopiero okaże…
Pola Namysł